czwartek, 20 października 2011

Suburgatory – wrażenia po trzech odcinkach.

Suburgatory znalazło się na mojej liście premier, których nie zamierzam przegapić i dopiero wczoraj udało mi się to obejrzeć. Zapraszam do przeczytania opinii.


Produkcja zadebiutowała na antenie ABC 28 września i przyciągnęła przed ekrany 9,8 miliona widzów. Do tej pory wyemitowano cztery odcinki, ja obejrzałam trzy z nich.

Serial przedstawia losy ojca, który decyduje się na przeprowadzkę z Manhattanu na przedmieścia, aby dać szansę na lepsze życie dla swojej szesnastoletniej córki. Czy to wypali? Przekonamy się oglądając kolejne odcinki. Tak wygląda trailer:
A jak jest w rzeczywistości? Trzy odcinki, które widziałam obejrzałam w jeden wieczór. Zrobiłam to chyba tylko dlatego, że serial się naprawdę dobrze ogląda. Jest miły dla oka, nie wymaga myślenia i coś się w nim dzieje, akcja się nie zatrzymuje. Główna bohaterka (Tess) jak to bywa w takich produkcjach zupełnie nie pasuje do miejsca, w którym się znalazła. Ma inne nastawienie do życia, inny styl ubierania się i wszystko w nowym miejscu jest dla niej dziwne i pozbawione sensu. Jej ojciec (George) też zachowuje się jak przystało na rodzica w takiej produkcji: daje szansę dla sąsiadów, ale jednocześnie świetnie dogaduje się z córką i przez nią próbuje tych sąsiadów zmieniać. Aż chce się zaśpiewać „ale to już było...” i podać pierwszy z brzegu przykład: „Wredne dziewczyny”. Tam mamy Cady, której rodzice postanawiają wrócić do Stanów. Dziewczyna idzie do nowej szkoły, ma inne przyzwyczajenia niż jej rówieśnicy, ale z czasem się zmienia i zaczyna się jej tam podobać. Tylko czekać na moment jak to samo stanie się z Tess, która już w trzecim odcinku przeprowadziła mają rewolucję zmieniając zawartość gazetki szkolnej.

Suburgatory to według wszystkich informacji komedia. Ja w czasie tych trzech odcinków uśmiechnęłam się może z cztery razy. Serial mnie nie bawi, nie ma w nim nic zabawnego, dowcipy są już znane, a na humor sytuacyjny też nie liczę. Dowcip został tu zastąpiony fajnymi ujęciami. Naprawdę ogląda się to bez problemu, nie ma sztucznych scenerii, wszystko jest ładnie nagrane i zmontowane, a to spory plus.

Wspomniałam już trochę o głównych bohaterach, ale warto również wspomnieć o trzech bohaterach drugoplanowych, którzy odgrywają istotną rolę w życiu George’a i Tess. Zacznę od jedynego mężczyzny w zestawieniu - Noah Werner (Alan Tudyk). Noah jest przyjacielem George’a, wprowadza go w życie na przedmieściach i ratuje z opresji (pożycza grill na przyjęcie). Wydaje mi się, że będzie to postać sporo wnosząca do serialu, bo nawet, gdy jest tylko tłem i ma mało do powiedzenia, gra tak, że wiemy iż on tam jest. Kolejnymi bohaterkami drugoplanowymi są Dallas Royce (Cheryl Hines) i Sheila Shay (Ana Gasteyer). Ta pierwsza to, używając określenia z „Wrednych dziewczyn”, plastik. Mamy tu idealną fryzurę, opaleniznę i obowiązkowy dekolt. Jednak niech jej wygląd nas nie zmyli. Dallas nie zachowuje się jak typowy plastik. Jest pomocna, wścibska i w pewien sposób opiekuńcza. Jest kobiecym przewodnikiem George’a po przedmieściach. Sheila z kolei to przykład typowej gospodyni domowej: przynosi obiad, zaprasza na kolację, zajmuje się ogrodem i podglądaniem swoich sąsiadów. To właśnie z nią bohaterowie muszą się użerać – Sheila jest ich najbliższą sąsiadką. Ta trójka sprawi, że przynajmniej główny bohater będzie miał zajęcie. Jeśli chodzi o towarzystwo dla Tess to jest ono mało widoczne i nie zapada w pamięć.

Mimo tego iż serial ogląda się lekko to nie wiem czy zdecyduję się na obejrzenie całego sezonu. Istnieje sporo lepszych seriali komediowych (np. „Jak poznałem waszą matkę” czy „Teoria wielkiego podrywu”) i cała gama seriali dramatycznych, dla których lepiej poświęcić swój czas niż na Suburgatory. Bo ładne ujęcia i brak śmiechu z tła to jednak trochę za mało, żeby mnie przyciągnąć. Dam jednak Tess i George’owi jeszcze szansę i obejrzę trzy kolejne odcinki i wtedy zdecyduję czy oglądać dalej czy nie. Liczę na to, że serial się jeszcze rozkręci i pokaże coś czego jeszcze nie było.

wtorek, 18 października 2011

„Malowany welon”

Pierwsza myśl po obejrzeniu filmu: ah. Druga: oh. Trzecia: jak dobrze, że to wreszcie obejrzałam.


„Malowany welon” trafił na moją listę filmów do obejrzenia ze względu na Edwarda Nortona. Jak już pisałam przy okazji notki o „25 godzinie” tego aktora pokazał mi mój brat i jestem mu za to wdzięczna. Nie widziałam jeszcze złego filmu z nim i z przyjemnością oglądam kolejne produkcje, bo warto. Tak jest i tym razem. Film opowiada historię małżeństwa, które wyjeżdża do Szanghaju. Walter Fane (Norton) jest bakteriologiem i bada przyczyny różnych chorób, gdy dociera do niego wieść o epidemii cholery w małej wiosce postanawia tam jechać, żeby pomóc. W międzyczasie jego żona Kitty (Naomi Watts) ma romans i gdy dowiaduje się o wyjeździe męża liczy na to, że on pozwoli jej zostać. Tak się jednak nie dzieje. Małżeństwo razem jedzie do wioski, aby tam w jej przypadku początkowo nie robić nic, a jeśli chodzi o niego to robić wszystko. Tak w skrócie można opisać fabułę filmu, który początkowo jest dość nudny (to nie tylko moja opinia, podobne są na filmwebie), aby z czasem sprawić, że widz nie chce ruszyć się sprzed ekranu. Na naszych oczach bohaterowie zmieniają się i zaczynają postrzegać pewne sprawy inaczej. Kibicujemy im, aby wszystko się udało: żeby żyli w zgodzie, zwalczyli cholerę i wrócili do domu cali i zdrowi. Oprócz głównych bohaterów mamy też innych, którzy mimo iż są tłem dla Nortona i Watts grają świetnie. Anthony Wong Chau-Sang jako Generał Yu sprawia, że jego postać jest autentyczna: początkowo przeraża i budzi respekt, ale z czasem robi wszystko, aby pomóc Walterowi. Mamy również Toby’ego Jonesa, Lieva Schreibera oraz cały szereg innych aktorów, których trudno mi teraz wymienić, którzy sprawiają, że ten film ogląda się łatwo i z wielką przyjemnością. 
„Malowany welon” to film, o którym nie potrafię napisać złego słowa. Historia wciąga praktycznie od początku, aktorzy są świetni, w tle słychać dobrze dobraną muzykę, a do tego dochodzą świetne ujęcia Chin. To film, który moim zdaniem warto obejrzeć i gorąco go polecam!

niedziela, 16 października 2011

Bo ja pana nie rozumiem, panie Allen.

 
Ostatnio miałam okazję obejrzeć dwa filmy, za które odpowiada Woody Allen i po obu miałam takie samo wrażenie: „ale o co chodzi?”.

Pierwszym filmem jaki obejrzałam było „Wszystko gra” z Jonathan Rhys Meyers i Scarlett Johansson. Zainteresowałam się nim ze względu na Meyersa właśnie, bo chciałam go zobaczyć jako kogoś innego, a nie tylko jako Henryka VIII. To się udało, choć momentami widać w nim takie henrykowskie zachowanie pod tytułem: „bo liczę się ja i tylko ja” (ale spora ilość bohaterów tak ma, więc to wybaczam). Dla mnie na tym kończą się plusy teg filmu. Johansson mnie w tym filmie drażni. Jest nijaka i jest tam chyba na zasadzie takiej muchy uporczywie latającej koło głowy. Reszta bohaterów dla mnie nie istnieje, tylko Meyers jest widoczny i godny zapamiętania jako Chris. Sam film ciągnął mi się niemiłosiernie i byłam szczęśliwa, że to już koniec. Na szczęście zakończenie nadrabia trochę za cały film – zaczyna się coś dziać i szczerzę napiszę, że nie spodziewałam się takiego zakończenia. Sądziłam, że Chris jednak będzie z Nolą.

Drugim filmem było „Vicky Cristina Barcelona”. Jak dla mnie najgorzej spędzone 100 minut w ostatnim czasie. Już po 15 minutach miałam dość i gdyby nie fakt, że oglądałam go z koleżankami zostałby wyłączony. Plusem tego filmu jest dla mnie piosenka, którą można usłyszeć na początku. Jest przyjemna i szybko wpadła mi do głowy. Tu niestety plusy się kończą. Znowu mamy denerwującą Johansson, która w filmach Allena się nie sprawdza. Widziałam z nią 7 innych produkcji i tam mi pasowała, tu już nie. Nie rozumiem również dlaczego Penélope Cruz dostała za ten film tyle nagród. Jej postać jest denerwująca, mało wnosząca do filmu. Reszta aktorów po prostu tam była. Film jest nijaki, właściwie o niczym i jego głównym zadaniem było chyba tylko ukazanie Barcelony. Szkoda.

Możliwe, że ja tych filmów nie rozumiem, że mają w sobie jednak to coś, czego nie wszyscy mogą dostrzec. Możliwe również, że trafiłam na dwa słabsze filmy z wszystkich, które wyprodukował Allen (słyszałam taką opinię o „Vicky Cristina Barcelona”). Czy dam jeszcze szansę dla produkcji pana Allena? Pewnie tak, bo ciągle kusi mnie obejrzenie „O północy w Paryżu”. Może ten film sprawi, że pokocham Paryż a przy okazji Woody’ego Allena. Kto wie.